ŻYCIE GRÓJCA
|
CZERWIEC 2018
SPORT
11
A
le nie o piłkarskich zma-
ganiach chcę napisać.
O zawodnikach, wspa-
niałych akcjach, go-
lach, dramatach na boiskach napisa-
no i powiedziano już wszystko. Po-
wrócić na hiszpańskie i meksykań-
skie stadiony można zresztą w każ-
dej chwili, oglądając fimowe wspo-
mnienia z tych imprez. Ja chciałbym
zajrzeć za oficjalną kurtynę tamtych
wydarzeń. Przypomnieć fakty, które
nigdy nie były publikowane. Po pro-
stu – zdradzić kulisy mundiali.
Polityczne szkolenie
Zapadła wreszcie decyzja – kilku-
nastu dziennikarzy będzie jednak
obsługiwać Mundial w Hiszpanii.
Sprawa wcale nie była taka oczywi-
sta. W Polsce trwał przecież w naj-
lepsze stan wojenny. Nasza repre-
zentacja przygotowywała się do fi-
nałowego występu prawie w kon-
spiracji. Nie wiadomo było, na co
ją stać. A poza tym obawiano się...
PROWOKACJI!
Piłkarze byli chronieni, dostęp do
nich był utrudniony, ale dziennika-
rze... Ci mogli „szwendać się” wszę-
dzie, a to sprzyjało niekontrolowa-
nej wymianie myśli. Co więc wła-
dze uradziły? Szkolenie. Pierwsze,
zbiorowe, całej naszej dwunasto-
osobowej ekipy żurnalistów, odbyło
się w Domu Pracu Twórczej „Prasa
– Książka – Ruch” w Zalesiu Gór-
nym. Z całej masy zaleceń, przestróg
i ostrzeżeń zapamiętałem szczegól-
nie jedno – jak zobaczę transparent
„Solidarności” – mam uciekać... To
samo, jeżeli usłyszę polską mowę, a
na wszelki wypadek jeżeli będzie to
rosyjski.
Sądziłem, że to już koniec przed-
mundialowej edukacji, ale gdzie
tam... Po kilku dniach zostałem za-
proszony na indywidualną rozmowę
z... do tej pory nie wiem z kim. Spo-
tkaliśmy się w kawiarni „Niespo-
dzianka” i nasza rozmowa bardzo tej
nazwie odpowiadała. Dano mi wy-
raźnie do zrozumienia, że w Hisz-
panii nie będziemy sami. Po prostu
oko władzy będzie szeroko otwar-
te. W tej sytuacji kolejne spotkanie
nie wywarło na mnie już żadnego
wrażenia. Po prostu przypomniano
mi tylko, że mam godnie reprezen-
tować polskie dziennikarstwo, czyli
pisać o naszej wspaniałej drużynie,
nie dostrzegając, co się wokół niej
dzieje, a już szczególnie polskich ki-
biców. – Wie pan, nie wiadomo co
to za hołota tam będzie” – usłysza-
łem na pożegnanie.
Zaproszeniepo rosyjsku
Wypadałoby dokończyć ten wą-
tek. Otóż nie wypełniłem zaleceń
władz, co na szczęście nie spotkało
się z restrykcjami (chyba dlatego, że
po zdobyciu trzeciego miejsca, wła-
dzom nie wypadało wyciągać jakiś
konsekwencji). Na samym począt-
ku naszego pobytu wLa Coruñi, po-
szliśmy na kolację do jednego z ty-
siąca barków w starej części mia-
sta. Nagle od kontuaru odwraca się
jeden z mężczyzn i szeroko uśmie-
chając się pozdrawia nas po... ro-
syjsku. Przy naszym stoliku zapada
milczenie. Wkońcu św. pamięci Ry-
siek Starzyński zdobywa się na od-
wagę i odpowiada na pozdrowienie.
Hiszpan proponuje wspólną biesia-
dę. Odwraca się do barmana i skła-
da zamówienie. Przy naszym stoli-
ku powstaje zamieszanie; po chwi-
li zostajemy tylko my dwaj – dzien-
nikarze „Sztandaru Młodych” i Ży-
cia Warszawy”. Pozostali nasi kole-
dzy uznali, że to prowokacja radziec-
kich służb specjalnych... Tymczasem
Andrej okazał się wspaniałym czło-
wiekiem, miejscowym przedstawi-
cielem cukierniczej firmy Zahor na
trzy prowincje. Jego ojcem był Ro-
sjanin, który służył w międzynaro-
dowej brygadzie w 1936 r. Poznał
Hiszpankę i miał z nią dziecko. Ge-
nerał Franco wyrzucił ich z kraju i w
ten sposób znaleźli się wRosji. Dzie-
sięć lat później, po śmierci ojca, ro-
dzina wróciła do Hiszpanii. Andrej
był po prostu stęskniony mowy sło-
wiańskiej...
Baner z Solidarnością
Mieliśmy jeszcze kilka spotkań „bli-
skiego stopnia”, już w Barcelonie.
Na słynnej Ramblas można było
natknąć się na grupki z hasłami po-
tępiającymi stan wojenny w Pol-
sce. Najczęściej byli to nasi roda-
cy, którzy wcześniej wyemigrowa-
li, zwłaszcza do Niemiec i Wielkiej
Brytanii. Powiem szczerze, że roz-
mowy z nimi były bardzo poucza-
jące. Zaznaczyli zresztą swoją obec-
ność na stadionie Camp Nou, gdzie
rozwiesili olbrzymi baner z Solidar-
nością. Jak słyszeliśmy, później te-
lewizja miała olbrzymie problemy z
„ukryciem” go podczas transmisji z
meczów z Belgią i ZSRR.
Woczekiwaniuna start
Wszystko to, co działo się podczas
mundialu, przyćmił powrót naszej
ekipy. Takich emocji nie mieliśmy
chyba nawet podczas spotkań zWło-
chami, Peru, czy ZSRR. Na lotnisku
czekał nas prawdziwy horror.Ale nie
Moje mundiale
Uczestniczyłemw finałach dwóch mistrzostw świata w piłce nożnej – Espana ‘82 i Mexico ’86. Występowałem
w nich w roli dziennikarza, specjalnego wysłannika„ŻyciaWarszawy”. Miałemwięc niesamowitą przyjemność
komentowania wydarzeń, które przeszły do historii nie tylko polskiego, ale również światowego futbolu.
uprzedzajmy faktów.
Odlot miał nastąpić o godz. 9 rano.
Przyjechaliśmy na lotnisko w do-
skonałych humorach godzinę wcze-
śniej. Okazało się, że nasz samolot
Ił – 18 już wylądował, ale nie jest
obsługiwany, gdyż w pracy nie po-
jawił się przedstawiciel przewoźni-
ka. Czekaliśmy tak bezczynnie po-
nad trzy godziny. W tym czasie z pi-
ramidy naszych bagaży złożonych
w hali, ubywało coraz więcej toreb
i walizek. Przy okazji mundialu od-
był się bowiem zlot kieszonkowców
i różnej maści złodziei.
O godz. 13 siedzieliśmy jednak w
samolocie. Urocza stewardesa zako-
munikowała, że kapitan wita srebr-
ną drużynę na pokładzie, a nasz lot
będzie trwał około 4,5 godz (przy
sprzyjających wiatrach). Za chwilę
pojawi się z szampanem, aby uczcić
sukces reprezentacji. Musimy być
też gotowi na prawdziwą fetę w kra-
ju...
Na jednymkole...
Po kilku minutach zauważyliśmy
jednak, że nasz wiekowy aeroplan
nie wzbija się wcale w niebo, tylko
przemyka kilkanaście metrów nad
karłowatymi tu sosenkami i jakoś
dziwnie chybocze na lewą stronę.
W tym momencie z głośników po-
płynęło: Ponieważ mamy awarię na
pokładzie, zawracamy na lotnisko w
Madrycie. Za chwilę proszę przyjąć
postawę do awaryjnego lądowania.
Nie zdołaliśmy ochłonąć, gdy roz-
sunęły się zasłony i stewardesa we-
szła z tacą pełną kieliszków szampa-
na. „No to panowie, ostatni toast w
życiu. Do dna!” – ktoś krzyknął.
Reakcje były różne. Zapamiętałem
dwie: trener Antoni Piechniczek tak
mocno złapał się podłokietników, że
widać było pobielałe kości nadgarst-
ka i palców. Natomiast literat z Ło-
dzi (napisał później książkę o mun-
dialu) sięgnął pod siedzenie i w cią-
gu kilkudziesięciu sekund opróżnił
(z tzw. gwinta) brandy soberano.
Nikt z nas tak naprawdę nie pamiętał
tych kilku następnych minut. Zbliża-
liśmy się do pasa, po którym z pra-
wej strony pędziły na sygnale wozy
straży pożarnej, a po drugiej karet-
ki pogotowia. Wreszcie poczuliśmy
uderzenie kół o beton... jedno, po
chwili drugie, już lżejsze i potoczy-
liśmy się po pasie. Po samolocie roz-
niosło się westchnienie ulgi. Kazano
nam szybko opuścić pokład. Obok
samolotu stał lekko pobladły kapitan
i przyglądał się goleniom kół. „Pa-
nowie, nie będę owijał w bawełnę
– dawałem nam 50:50 proc. szans.
Po starcie jedno z kół nie schowa-
ło się do końca. Przy lądowaniu nie
wiedziałem, czy to z awarią jest za-
blokowane. Gdyby po uderzeniu o
pas schowało się, to... „bzyk” i po-
lecielibyśmy do nieba. Mieliśmy w
skrzydłach benzyny na ponad 5 go-
dzin lotu”.
Poprostu–przygoda
Przewodniczący Głównego Komi-
tetu Kultury Fizycznej i Sportu Ma-
rian Renke (w randze ministra), któ-
ry przyleciał specjalnie do Hiszpa-
nii, aby pogratulować naszym piłka-
rzom sukcesu, zaprosił wszystkich
do lotniskowej restauracji na obiad.
Euforia po szczęśliwym lądowaniu
była tak wielka, że kilka godzin póź-
niej traktowaliśmy całe wydarze-
nie jak fajną przygodę..., dodatkową
porcję emocji.
Był tylko problem z wytypowaniem
piłkarzy, którzy po wylądowaniu w
Warszawie (przewoźnik przysłał
po nas tym razem IŁ 62 i na Okę-
ciu byliśmy około 1 w nocy) mo-
gliby w miarę rozsądnie rozmawiać
z mediami. Padło na Władka Żmu-
dę, któremu na pokładzie towarzy-
szyła małżonka oraz Andrzeja Szar-
macha, zawsze zachowującego ka-
mienną twarz i oszczędnego w sło-
wach, no i na Antoniego Piechnicz-
ka z racji pełnionej funkcji. Reszta
srebrnej drużyny została na wszel-
ki wypadek odprawiona przejściem
dla VIP i błyskawicznie odwieziona
do hotelu.
AleMeksyk
Następny mój mundial, w Meksy-
ku był o wiele spokojniejszy i mniej
emocjonujący zarówno na boiskach,
jak i poza nimi. Kilka „wydarzeń”
jednak było.
Goło, alewesoło
Już w drodze do Meksyku jednemu
z naszych kolegów przytrafiła się
przygoda, którą zresztą Daniel Pas-
sent nie omieszkał opisać w jednym
ze swoich mundialowych felieto-
nów. Po prostu do Meksyku lecieli-
śmy z postojem we Frankfurcie nad
Menem, gdzie przesiadaliśmy zLotu
na Lufthansę. Hotelik, w którym się
zatrzymaliśmy, spełniał normy (ce-
nowe) naszych delegacji, ale nie
była to – powiedzmy - dzielnica wil-
lowa. Wkrótce przekonał się o tym
nasz kolega, który podczas spaceru
stracił (miał nóż na gardle) wszyst-
kie pieniądze przeznaczone na mie-
sięczną obsługęmundialu. Pozostały
mu tylko bilety lotnicze. Proszę so-
bie wyobrazić, że solidarnie złożyli-
śmy się (z dwoma wyjątkami) i ko-
lega (wspierany później przez przy-
jaciela, byłego piłkarza Legii, miesz-
kającego od lat w Australii) dotrwał
do końca mistrzostw.
Hotelwidmo
Niestety, w tych mistrzostwach trud-
no było już zachwycać się grą na-
szej reprezentacji. Do drugiej rundy
awansowaliśmy bardzo szczęśliwie
po remisie z Marokiem (0:0), zwy-
cięstwie nad Portugalią (1:0) i poraż-
ce z Anglią (0:3). Z trzeciego miej-
sca w grupie trafiliśmy na faworyta
– Brazylię. Właśnie porażkę 0:4 z ta
drużyną najbardziej chyba zapamię-
taliśmy z tego mundialu.
Wwiększości nasi chlebodawcy na-
kazali nam powrót do kraju, bo co
nas obchodzą sukcesy innych (usły-
szałem taką argumentację). W kiep-
skich nastrojach więc wróciliśmy z
Guadalajary doMexicoCity. Towte-
dy usłyszałem od Zbigniewa Bońka,
że jeszcze zatęsknimy do udziału w
finałach mistrzostw świata i doce-
nimy drużyny, które tego dokonały.
Przeprowadziłem wspomniany wy-
wiad w biurze prasowym Stadionu
Azteca i wielu uważa, że była to naj-
lepsza analiza startu naszej drużyny
w tych mistrzostwach, a także wni-
kliwa ocena w ogóle naszego pił-
karstwa na następne lata. Niestety,
obecny prezes Polskiego Związku
Piłki Nożnej miał rację.
Ale miałem pisać o kulisach mun-
dialu, a nie jego realiach. Po klęsce
w spotkaniu z Brazylią pakowali-
śmy więc walizki i zbieraliśmy się
do domu. Okazało się (na szczęście),
że Lufthansa może nas przetranspor-
tować przezAtlantyk dopiero za kil-
ka dni. Skorzystaliśmy z okazji, aby
poznać Mexico City. Zameldowa-
liśmy się w hotelu Cancun niemal
w centrum miasta – jak się później
okazało na linii uskoku. Otrzymałem
pokój na 7 piętrze. Wszystko wyda-
wało się ok., dopóki nie otworzy-
łem okna w łazience. Za ścianą była
przepaść, a z budynku wystawały ja-
kiej elementy konstrukcji, pręty, a
na dole nie usunięte do końca zwa-
ły gruzu. Wprawdzie wiedzieliśmy,
że kilka miesięcy wcześniej mia-
sto nawiedziło trzęsienie ziemi, ale
byliśmy przekonani, że jego skut-
ki dawno już usunięto. Oczywiście
przez cały pobyt prawie nie zmruży-
łem oka. Wydawało mi się, że budy-
nek „chodzi w posadach” i za chwilę
runę razem z nim. Utwierdziła mnie
w tym przekonaniu kolacja u byłe-
go trenera naszych lekkoatletycz-
nych sprinterek Andrzeja Piotrow-
skiego. W 1985 roku wyjechał do
Meksyku. Tam początkowo był tre-
nerem. Potem pracował w Meksy-
kańskim Komitecie Olimpijskim, a
gdy go odwiedziliśmy był doradcą
w tamtejszym ministerstwie sportu.
Po kolacji przeszliśmy do przepięk-
nego ogrodu, na kawę. Jakież było
nasze przerażenie, gdy w pewnym
momencie ziemia pod nami zafalo-
wała, a filiżanki w zupełnie niekon-
trolowany sposób gdzieś pofrunęły.
Stwierdziliśmy, że czas jednak wra-
cać do kraju...
Leszek Świder
Katastrofa wisiała w powietrzu