czwartek, 21 listopad 2024
Marian Dziędziel i jego historie

Mam do Was jedną prośbę, pytajcie o wszystko, co chcecie i nie krępujcie się – zaczął spotkanie z mieszkańcami Grójca aktor Marian Dziędziel. Z artystą rozmawia Szymon Wójcik.

Pana nazwisko kojarzy mi się przede wszystkim z filmami Wojciecha Smarzowskiego. Jaki był tak naprawdę pana pierwszy film?
Szwendałem się trochę po tych filmach. Moim pierwszym filmem była rola w „Stawce większej niż życie”. Natomiast najwięcej czasu pochłaniał mi teatr. Kiedy grało się w siedmiu sztukach jednocześnie, nie było czasu na jakiś dalszy wyjazd na plan filmowy. Któregoś dnia mój przyjaciel, śp. Krzysztof Krauze, zadzwonił do mnie z propozycją zagrania w filmie „Gry uliczne”. Zagrałem tam takiego koszmarnego ubeka. Był to jeden dzień zdjęciowy i akurat tego dnia na planie był także Wojciech Smarzowski. Nie odezwaliśmy się do siebie ani jednym słowem. On mnie obserwował, a ja jego. Minął miesiąc i dostałem od niego propozycję roli w filmie „Małżowina”, a potem przyszła kolej na „Wesele”, „Dom Zły” i „Pod Mocnym Aniołem”.

Zatrzymajmy się przy „Weselu”. Został pan wyróżniony za najlepszą rolę męską na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Film kręcono w okolicznej wsi Gościeńczyce, nieprawdaż?
Tak, zgadza się. W Gościeńczycach i Pieczyskach. Podczas zdjęć mieszkaliśmy w takim hotelu ze stadniną koni. Bardzo fajnie tam było. Przyjeżdżaliśmy najczęściej nad ranem, bo głównie były to zdjęcia nocne. Latem noc jest bardzo krótka. Przypominam sobie taką śmieszną sytuację. Była taka jedna scena, kiedy to jadę autem do córki. Ona wychodzi, atakuje mnie, krzycząc: „To przez ciebie! Sprzedałeś mnie za samochód” itd. W pewnym momencie operator mówi, że jest zbyt jasno i nie ma ekspozycji, więc musimy przyjechać następnego dnia po południu. Przyjeżdżamy, a to pole żyta, gdzie aktorka miała uciekać, zostało ścięte.

Ciekawą rolę zagrał pan w filmie „Pod Mocnym Aniołem"...
Grałem tam jednego z alkoholików. Tam wszyscy byli alkoholikami. Kręciliśmy to w zakładzie psychiatrycznym w Krakowie. Zebrał się świetny zespół aktorów, a na planie też mieliśmy różne przygody. Nosiłem na głowie taką gumową peruczkę. Gdy grałem jedną ze scen, w pewnym momencie ogień zaczął konkretnie buchać, a kawałki słomy zaczęły mi spadać na głowę i plecy. Na szczęście skończyło się tylko na strachu, ale wyglądało to dość niebezpiecznie.

Jak to się stało, że wybrał pan aktorstwo?
Gdy kończyłem liceum, trzeba było składać papiery na uczelnie, więc przygotowałem teczki z myślą o trzech uczelniach: Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach, Wyższym Seminarium Duchownym i Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. To był dzień egzaminu z angielskiego…. Pani profesor (moja wychowawczyni cudowna) otworzyła te teczki i wylatuje na korytarz, krzycząc: „Czemu nie powiedziałeś, że chcesz być aktorem? Trochę popracowalibyśmy”. Odpowiadam: „Mnie ganiba jest (po śląsku – wstyd), wszyscy będą się ze mnie śmiać, jak się nie dostanę, że ze mnie niedoszły aktor i żadna dziołcha mnie nie będzie chciała. Kto by chciał niedoszłego aktora na wsi?” Nadszedł czas na szkołę teatralną. Jestem Ślązakiem, akcentu się nie zmieni w krótkim czasie. Wstydziłem się, że idę do tej szkoły teatralnej. Na przesłuchaniu wygłosiłem „Stepy akermańskie” po śląsku. Profesorowie mieli rozbawione miny, ale przeszedłem do kolejnych etapów konkursów, a po finale podchodzi do mnie profesor i mówi: „Przyjmiemy pana do szkoły, będzie pan studiował, tylko musi nam pan obiecać, że nauczy się pięknie mówić po polsku. Tutaj z drugim panem profesorem nauczy się pan prawidłowego akcentu i dykcji”. A ja taki uradowany: „Ja, nauczę się” (po śląsku).

Czy przygotowując się do roli miewa pan trudności?
Po prostu staram się zawsze dawać z siebie wszystko i podchodzić do swojej pracy profesjonalnie. Analizuję i przygotowuję się.

Czy inspiruje się pan kinem i aktorami zagranicznymi?
Oglądam bardzo dużo filmów. Jest wielu wspaniałych aktorów i ciężko wskazać jednego lub kilku najlepszych. Bardzo lubię oglądać Anthonego Hopkinsa, co nie znaczy, że nie lubię Al Pacino.

Jak wspomina pan niedawno zmarłego reżysera Kazimierza Kutza?
Kazimierz był wspaniałym człowiekiem i reżyserem. On zawsze był gdzieś blisko mnie, grywałem u niego różne role. Strasznie lubił żartować i przeklinać, a robił to bardzo urokliwie. Zawsze mnie wyzywał, ale fajnie wyzywał: „Idzie pier...ny Halmann” albo „Gdybym go nie opier...ł to byśmy niczego nie nagrali”.

Co robi Marian Dziędziel, kiedy nie pracuje?
Też pracuję! Są to z reguły prace związane z domem. Zresztą, kiedy nie gram, dostaję różne propozycje ról. Trzeba je przeczytać, potem trzeba się znowu uczyć.

To cały czas pan pracuje?
Nie, jest oczywiście i czas na odpoczynek. Jestem teraz tu razem z panem po wspaniałym spotkaniu z mieszkańcami Grójca.

Ma pan przyjaciół w swojej branży?
Mam przyjaciół, ale w branży raczej kolegów.

Co dla pana jest najważniejsze w życiu?
Zdrowie i rodzina.

Dziękuję za rozmowę.
Ja również dziękuję bardzo.