Nie zmarnowałem swojego życia – mówi Ryszard Mieczysław Ruszkowski (rocznik 1919), jeden z ostatnich żyjących żołnierzy Szarych Szeregów i AK „Głuszec” Grójec.
Tomasz Plaskota: Gratuluję i zazdroszczę, w listopadzie 2019 r. skończył pan sto lat i nadal jest pan w dobrej formie. Co u pana słychać? Nadal jeździ pan swoim trabantem?
Ryszard Ruszkowski Mam tego trabanta już 30 lat, stoi i czeka na mnie, ale już od dwóch lat nie jeżdżę. W ostatnim sezonie nie miałem potrzeby ani ochoty, żeby jeździć. Wcześniej jeździłem z Warszawy do znajomych do Grójca i Radziejowic. W Grójcu odwiedzałem mojego kolegę z czasów okupacji, Mariana Kołomańskiego, który zmarł w styczniu.
Może pan opowiedzieć o swoim dzieciństwie i młodości?
Urodziłem się 5 listopada 1919 r. w Lewiczynie jako piąte dziecko Zofii i Stefana. Miałem trzy starsze siostry, jednego starszego i jednego młodszego brata. Mama zajmowała się wychowywaniem szóstki dzieci i prowadzeniem gospodarstwa domowego, ojciec był organistą w miejscowym kościele. Pierwszą i drugą klasę ukończyłem w szkole powszechnej w Lewiczynie, do trzeciej chodziłem już w Nowym Prażmowie, bo tata zmienił miejsce pracy. Po ukończeniu trzeciej klasy przeniosłem się do powszechniaka do Grójca. W tym mieście w 1938 r. ukończyłem również Prywatne Gimnazjum im. Piotra Skargi i otrzymałem tzw. małą maturę.
We wrześniu 1938 r. rozpoczął pan naukę w dwuletnim liceum lotniczym w Dęblinie.
Już w szkole powszechnej moją pasję stało się modelarstwo. W ostatniej klasie szkoły powszechnej zająłem I miejsce w zawodach modelarskich zorganizowanych dla młodzieży szkoły powszechnej i gimnazjum grójeckiego, w których oceniany był najdalszy przelot własnoręcznie wykonanego modelu i najładniejsze lądowanie. Uprawiałem też kilka dyscyplin sportowych, najlepsze wyniki osiągałem w tenisie stołowym. Reprezentowałem szkołę i powiat na zawodach wojewódzkich. W lekkoatletyce, siatkówce i koszykówce byłem członkiem reprezentacji gimnazjum. Zainteresowanie modelarstwem nie było przypadkowe. Od dziecko marzyłem, żeby zostać pilotem. Rodzice sprzeciwiali się moim planom. Ojciec nie wyrażał zgody na mój udział w szkoleniu szybowcowym, którego ukończenie z wynikiem pozytywnym było jednym z warunków przyjęcia do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Posługując się fortelem, przedstawiłem kierownikowi kursu szybowcowego w Szkole Lotniczej w Dęblinie zgodę na udział w kursie podpisaną przez starszą siostrę. Dzięki temu udało mi się odbyć kurs szybowcowy i uzyskać pozytywny wynik z egzaminu końcowego. Niestety, wybuch II wojny światowej uniemożliwił mi zdanie matury i rozpoczęcie nauki w Dęblinie.
Gdzie pan spędził pierwsze dni września 1939 r.?
Wróciłem z Dęblina do domu rodzinnego w Grójcu przy ulicy Lewiczyńskiej 26. Gdy 6 września 1939 r. szedłem z Grójca do Kobylina, o godzinie 10 rano, eskadra niemieckich bombowców zrzucała na miasto bomby z dużej wysokości. Byłem praktycznie na polu walki. Patrzyłem bezradnie na to, co się działo, gdy nagle do walki z niemieckimi samolotami wystartowały nasze dwa tzw. „płaszczaki” z polowego lotniska w Słomczynie. Trzy bombowce niemieckie, które się obniżyły, zostały strącone przez dwa nasze samoloty. Bardzo mi się to podobało i pomyślałem, że dobry wybrałem sobie zawód. Na pomniku polskich pilotów na Polu Mokotowskim w Warszawie, którzy zginęli w czasie II wojny światowej, są nazwiska moich kolegów z Grójca. Zginęli w walkach z Niemcami nad Anglią i Francją. Szczególnie przyjaźniłem się z Puckiem. W jednej z walk powietrznych został zestrzelony przez Niemców i był ranny. Koledzy mu radzili, żeby przestał latać, nie posłuchał, wyzdrowiał i znowu wsiadł do samolotu. Zginął.
Wojna wszystko zmieniła. Nie został pan pilotem, życie napisało inną historię, został pan geodetą. Ale najpierw porozmawiajmy o pańskim zaangażowaniu w grójecką konspirację antyniemiecką. Dlaczego zdecydował się pan wstąpić w jej szeregi? Ktoś pana do tego namawiał?
Nikt mnie nie musiał namawiać, żeby wstąpić do konspiracji. Harcerstwo i pedagodzy ukształtowały moje pokolenie w duchu patriotycznym. Od czwartej klasy chodziłem do powszechniaka w Grójcu i zacząłem działać w harcerstwie. Do dziś pamiętam mojego hufcowego Michalskiego, którego upamiętnia kamień w grójeckim parku. Michalski urządzał obozy harcerskie, na których poznawaliśmy teren. W mieszkaniu pedagogów, u państwa Przybyszów przy ul. Szpitalnej 10 w Grójcu, na I piętrze składałem przysięgę, kiedy wstępowałem do Szarych Szeregów. Ich syn, Zbigniew, i córka, której imienia już nie pamiętam, też byli w konspiracji. W działalność Szarych Szeregach, a później Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej zaangażowałem się pod pseudonimem „Mieszko”. Zacząłem od pełnienia roli łącznika między Grójcem a Warszawą. Meldunki doręczałem osobie zatrudnionej w banku PKO przy ulicy Targowej w Warszawie. W międzyczasie rozpocząłem naukę w Państwowej Szkole Budownictwa II stopnia na Wydziale Miernictwa. Szkołę po zamknięciu przez Niemców Politechniki Warszawskiej we wrześniu 1939 r. zorganizował profesor E. Warchałowski z połączenia liceów państwowych i ośmiu wydziałów politechniki. Siedzibą szkoły został gmach Wydziału Architektury PW. Po dwóch latach nauki, w lipca 1942 r. z wynikiem pozytywnym złożyłem ostateczny egzamin przed komisją i uzyskałem tytuł: technik mierniczy. Technikum skończyłem dzięki pomocy władz konspiracyjnych. Kiedy się kształciłem w Warszawie, cały czas uczestniczyłem w różnych akcjach. Jak byłem potrzebny, kurier powiadamiał mnie przed terminem i urywałem się ze szkoły. Podchorążym nie można było zostać bez zdania matury, więc dopiero jak skończyłem technikum, jesienią 1942 r. dowódca Obwodu AK Grójec „Głuszec” skierował mnie do Szkoły Podchorążych AK. Szkolono nas po sześciu. Posługiwania się bronią przeważnie uczono w majątku w Machnatce, zajęcia teoretyczne były u państwa Przybyszów w Grójcu. Podchorążówkę ukończyłem wraz z pięciu innymi żołnierzami w 1943 r. w stopniu kaprala-podchorążego. Kierownikiem kursu był por. Edmund Świtalski, ps. „Marek”. Wykłady odbywały się w Grójcu przy ulicy Rynek i ulicy Szpitalnej, natomiast ćwiczenia, w tym ze strzelania, prowadzono w lasach majątku Machnatka. Egzamin na stopień kaprala-podchorążego mieliśmy nocą w gajówce na terenie majątku Machnatka. Las był otoczony przez żołnierzy AK. Na sali egzaminacyjnej na ścianie wisiała biało-czerwona flaga, a na niej orzeł biały. Egzaminowali Wiśniewski i Świtalski. Rano, żeby nie wzbudzić podejrzeń u Niemców, wracaliśmy pojedynczo do Grójca. W 1943 r. rozpocząłem studia na Państwowej Szkole Technicznej.
Po ukończeniu Szkoły Podchorążych trafił pan do oddziału AK dowodzonego przez ppor. Stanisława Wiśniewskiego ps. „Morski”. Do zadań oddziału należały akcje sabotażowo-dywersyjne. Czym pan się zajmował w oddziale?
Wykonywałem różne zadania, w zależności od rozkazu. Ochranialiśmy tajną drukarnię AK, która znajdowała się w opuszczonym gospodarstwie w drewnianym budynku w Grudzkowoli. Mieszkaliśmy w stodole. Akurat pełniłem służbę na podwórku i obserwowałem, co się dzieje na drodze. Zobaczyłem dwóch Niemców na rowerach, którzy podjechali do furtki i zaczęli ją szarpać, bo chcieli wejść na podwórko. Być może chcieli kupić jajka albo mięso od gospodarzy, na szczęście nie otworzyli. Było ostre pogotowie bojowe, bo przez szpary w stodole wszystko widzieliśmy. Dobrze, że odjechali, bo dalej by już by nie pojechali. Tych budynków już dawno nie ma. Stoi tam piękny murowany dom. Najbardziej spektakularną akcją zbrojną, w której uczestniczyłem, było uwolnienie więźniów przetrzymywanych przez Gestapo w grójeckim budynku Caritasu. Było to w nocy z 26 na 27 marca 1944 r. Wszyscy więźniowie zostali uwolnieni i przewiezieni w bezpieczne miejsca poza Grójec. Żaden z naszych żołnierzy nie zginął, a w ataku brało udział około 100 akowców. W Grójcu stacjonowało około 350 żołnierzy niemieckich. Nie zareagowali na nasz atak, bo nie wiedzieli. co się dzieje. Byli kompletnie zaskoczeni. Przed atakiem odcięliśmy łączność, więc Niemcy ochraniający więzienie nie mogli wezwać pomocy.
W połowie września 1944 r. grójeckie AK miało iść na pomoc walczącym powstańcom warszawskim. Jaki był pana udział w tej akcji?
Zajmowałem się transportowaniem żołnierzy i broni. Pierwszy „transport” spod Mogielnicy, około 10 żołnierzy wraz z karabinami, granatami i bronią krótką, został doprowadzony w okolice Tarczyna i zakwaterowany w przybudówce przy stodole we wsi Suchodół. Mieliśmy ze sobą 10 karabinów, walizkę z granatami i walizkę z bronią krótką. Broń schowaliśmy w stogi zboża i poszliśmy po następną grupę. Kiedy wracaliśmy z tą drugą grupą, o godzinie 1 w nocy, podeszliśmy 200-300 metrów do miejsca zakwaterowania. Nagle wyszedł ktoś z kartofliska i mówi: „Nie chodźcie tam, bo wczoraj była wpadka”. Wtedy telefonów nie było. A dla Wiśniewskiego i Świtalskiego strach nie istniał (nam się to też udzielało). Chwilę się zastanowił i wydał rozkaz ataku tyralierą na budynek mieszkalny. Wpadamy do domu, nie ma nikogo, pościel i sprzęty porozwalane. W stodole słoma w sąsiekach poprzewracana, żadnego z naszych kolegów nie było. Sprawdzamy w przybudówce, nie ma walizek z granatami i bronią krótką. Na szczęście nie znaleziono broni ukrytej w stogach. Szybko zabraliśmy karabiny i zabieramy się stamtąd, bo zbliża się godz. 3 i zaczyna się robić widno. Kolejne grupy żołnierzy rozlokowano w pobliskich wsiach. W rezultacie powstał duży oddział liczący około 100 żołnierzy, który był przygotowany na wsparcie walczących powstańców Warszawy, wyposażony w tabor konny, broń maszynową długą i krótką oraz granaty. Oddział z uzbrojeniem załadowanym na dwóch furmankach z okolic Tarczyna pomaszerował na północ w kierunku Warszawy. We wsi Krakowiany, obecnie położonej w gminie Nadarzyn, zatrzymaliśmy się pod lasem. Dowództwo naradzało się, po czterech-pięciu godzinach popołudniu otrzymaliśmy rozkaz rozwiązania oddziału.
Dowództwo poinformowało dlaczego nie idziecie na Warszawę?
Nie. Prawdopodobnie zdecydował zły stan naszego uzbrojenia. Przemawia za tym fakt wydania przez dowódcę rozkazu wypróbowania broni po rozwiązaniu oddziału. Najbardziej niezawodne okazały się granaty. Na raz wysadziliśmy około stu granatów, huk był chyba większy niż na linii frontu. Tylko 40-50 procent posiadanej przeze mnie amunicji okazała się dobra. Reszta okazała się niewypałami, ponieważ pochodziła z zapasów ukrytych przez polskich żołnierzy we wrześniu 1939 r. Byliśmy wściekli, że nie mogliśmy pomóc walczącej Warszawie. Ale być może nasi dowódcy podjęli dobrą decyzję, kiedy zorientowali się, że amunicja jest do niczego. Koncentracja w oddziałach AK, które miały iść na pomoc stolicy, była moim pożegnaniem z konspiracją.
Pański dowódca z czasów okupacji ppor. Stanisław Wiśniewski, ps. „Morski”, zginął 12 maja 1946 r., jadąc motocyklem pod Raszynem. Okoliczności zdarzenia do dziś nie zostały wyjaśnione. Niewykluczone, że wypadek sfingowała komunistyczna bezpieka.
Prawdopodobnie został zamordowany. Zawsze kiedy jestem na cmentarzu w Grójcu zapalam mu świeczkę. W grobie, w którym spoczywa, leżą jeszcze cztery bliskie mi osoby, jego żona Barbara, profesor Lewkowski z żoną i organista, kolega mojego ojca.
Po wojnie kontynuował pan przygodę z geodezją, teraz już jako student Politechniki Warszawskiej. Miałem ogromne szczęście, że na studiach spotkałem wspaniałych profesorów Edwarda Warchałowskiego i Jana Piotrowskiego, którzy swoją postawą i wiedzą odkryli przede mną piękno miernictwa realizowanego w terenie i atrakcyjność rozwiązywania problemów technicznych występujących w geodezji. Geodezji poświęciłem ponad 40 lat aktywności zawodowej. Od 60 lat jestem związany ze Stowarzyszeniem Geodetów Polskich, które w ubiegłym roku, podobnie jak ja, obchodziło 100. rocznicę urodzin. Pracę zawodową rozpocząłem po ukończeniu studiów magisterskich w 1948 r. Dziekan Wydziału Geodezji, profesor Piotrowski, proponował mi rozpoczęcie pracy naukowej na uczelni, ale podziękowałem mu, mówiąc, że nie nadaję się do pracy, ponieważ potrzebuję dużo ruchu i muszę pracować w terenie.
I tak też się stało…
Chociaż praca w terenie, szczególnie w latach 50. nie była łatwa, a czasem bywała niebezpieczna. Utkwiło mi w pamięci zdarzenie, które miało miejsce podczas pomiarów w Bieszczadach na punkcie triangulacyjnym zlokalizowanym w masywie Wielkiej Rawki, gdzie ze względów bezpieczeństwa musieliśmy korzystać z ochrony wojska. Ochrona ta okazała się być iluzoryczna, gdyż żołnierz, którego nam przydzielono z jednostki wojskowej z Brzegów Górnych, eskortował nas przez tereny leśne do podejścia na Małą Rawkę i oznajmił, że dalej nie pójdzie, bo w rejonie masywu Wielkiej Rawki robią częste wypady bandy UPA. Wrócił więc do jednostki, a nasz zespół ze sprzętem, po krótkim odpoczynku, wyruszył w kierunku Wielkiej Rawki. Zdążyliśmy przed wieczorem rozbić namiot w pobliżu punktu triangulacyjnego, a następnego dnia rozpoczęliśmy pomiary. Mieliśmy dużo szczęścia, bo przez ponad dwa tygodnie, które spędziliśmy w tym rejonie, nie doszło do żadnego niebezpiecznego zdarzenia.
Nie były to łatwe czasy...
Warunki socjalno-bytowe prac terenowych w latach 50. były wyjątkowo trudne, gdyż znalezienie kwatery prywatnej czy też lokalu gastronomicznego w rejonie wykonywanych pomiarów było prawie niemożliwe. Zespoły pomiarowe musiały korzystać z namiotów i suchego prowiantu. Sytuacja poprawiła się dopiero w drugiej połowie lat 60.
Ale nie żałuje pan wyboru zawodu?
Oczywiście, że nie. Praca w terenie, pomimo uciążliwości bytowych, dawała znaczną samodzielność w realizowaniu zadań pomiarowych przy zachowaniu określonych warunków technicznych wykonywanych pomiarów. Zdobyte w latach 50. doświadczenie w trudnych warunkach terenowych przydało mi się 20 lat później, podczas kontraktu w Libii przy realizacji pomiarów geodezyjnych związanych z budową autostrady na terenach pustynnych. W kwietniu 1980 r. przeszedłem na emeryturę. Nie zmarnowałem swojego życia.
Rozmawiał Tomasz Plaskota