czwartek, 21 listopad 2024
Felieton Matyjasa: Jak pokonać suszę?

Cywilizacja masek w ofensywie, szkoły i stadiony zamknięte, termin wyborów głowy państwa przesunięty, politycy rapują, Kazik znów śpiewa, a ty wyjeżdżasz z pogodą, jakbyś uważał, że tylko twoje jabłka są ważne.

 

 

Nawet Muza, udająca oschłość, nie chce cię już słuchać. Kogo może obchodzić, iż wystarczyło dwa razy pociągnąć grabiami pod drzewem, byś wyglądał jak John Wayne ubrany w pył prerii? Wszystko zakurzone: ty („siwiuteńki”), trzydzieści rumaków mechanicznych (czyli traktor), no i chwasty (rosną przy każdej pogodzie). W dziurawych trampkach, w których przełaziłeś całą zimę
(cóż takiego ta zima?!), miałeś tyle piasku, jakbyś w nich szmuglował ziemię z podkopu robionego w obozie jenieckim. Na szczęście
fauna, np. krety, myszki i zajączki, jest odporna na koronowirusa, więc na polu nie nosiłeś maseczki. Bo gdybyś nosił, to byś się udusił, tym bardziej, że z rury wydechowej ciapka leciał czarny dym (olej silnikowy niezmieniany już dziesięć lat). A propos zasłaniania oblicza, to rozpierała cię duma z narodu, który, w odróżnieniu od makaroniarzy czy żabojadów, wykazał się odpowiedzialnością i obywatelską postawą. Niezapomniany to widok, gdy koleś, wyszedłszy ze sklepu, przywitawszy się z tobą żółwikiem, delikatnie uchylił skraj poszarzałej maseczki, żeby następnie z namaszczaniem opróżnić zawartość małpki, tym samym zwalczając suszę indywidualną. Notabene, za pomocą buteleczek, których niemało poniewiera się w rowach i sadach, ów brach oznacza szlak małpkowy. W nocy, gdy zwykle wraca do domu, wyspawszy się uprzednio na ławeczce, małpki świecą się niczym słupki z odblaskami, stojące przy szosie. Dzięki nim zawsze trafia do celu wędrówki. Gdy kłócono się o datę i formę wyborów prezydenckich, susza pogodowa robiła swoje. Wieszczono nieurodzaj w jabłoniach. Bo, że prawie wcale nie będzie czereśni poznańskiej, to już w zasadzie co roku pewnik. Jedyny dylemat: kiedy dokładnie przemarzła? Spory odnośnie daty feralnego przymrozku bywają wielce namiętne. Tymczasem udobruchanie nieba, by nie skąpiło deszczu, za pomocą mszy czy majówki, z racji obowiązujących przepisów antywirusowych było utrudnione. Zresztą, jak się modlić o deszcz, to już całą parafią albo przynajmniej wioską, nie zaś w pojedynkę lub w kilka osób, do tego w maseczkach. Zapracowany Bóg powinien nas usłyszeć, bo przecież nie tylko tutaj schnie ziemia, inni też będą prosić albo już proszą o pomoc. Swoją drogą, czego nie sprawiły wojny i okupacje, z tym w miesiąc uwinęła się pandemia: w majowe wieczory pod kapliczkami, nawet wzniesionymi na intencję ochrony przed dżumą czy cholerą, panowała przejmująca cisza. To już koniec nabożeństwa majowego? Zatem, pro publico bono, wziąłeś sprawy w swoje spuchnięte ręce. Wyciągnąłeś z szopy ślęzę, napełniłeś ją XX-wiecznym kaptanem i wyruszyłeś na wojnę z parchem. Opłaciło się co kilka minut złazić z ciapka, żeby przedmuchiwać zapychające się opryskiem dysze ślęzy. Gdy po kilku godzinach, doświadczywszy ziemskiego czyśćca, domęczyłeś pierwszą beczkę i położyłeś się na trawie pod pochylonym redkroftem, rosnącym vis-a-vis poznańskiej, zaraz potwierdziła się stara prawda, powtarzana przez inspirującą Muzę: „Traktujesz sad chemią, więc zaraz deszcz zmyje oprysk”. Na nos spadły ci pierwsze kropelki deszczu, potem następne… i jeszcze następne... Z minuty na minutę padało coraz mocniej, koc z trawy wilgotniał, listki jabłoni, grusz, wiśni i czereśni napełniały się życiem, powstając z kolan, jak człowiek po wzięciu lekarstwa. Byłeś szczęśliwy, tak samo, jak cała wieś, a zwłaszcza, jak kręcący się w pobliżu redkrofta szpaczek, główny beneficjent twojego dzieła, wpatrzony w czubek poznańskiej, na którym zieleniło się kilka owoców.

 

 


Remigiusz Matyjas