Na przestrzeni 60 lat istnienia Święto Kwitnących Jabłoni zmieniało się wraz z czasami, ludźmi, którzy je tworzyli i dla których było tworzone. I chociaż nie brak w Grójcu osób twierdzących, że spokojnie mogłyby się bez niego obejść, sens jego kultywowania wydaje się oczywisty, w imię zachowania regionalnych tradycji i lokalnej tożsamości.
Za sukces należy uznać już to, że ŚKJ przetrwało trudny dla kultury okres transformacji ustrojowej, że nie wzięła wtedy góry opcja potraktowania go jako reliktu PRL-u, że nowa władza nie uznała, że wszystko, co było przed nią, było złe i wymaga unicestwienia. Święto obroniło się też przed cywilizacją: dziesiątkami kanałów telewizyjnych, Internetem itd., aczkolwiek nie stanowi już, bo nie może stanowić, takiej atrakcji i nie pełni już tylu funkcji, jak w epoce tzw. komuny. Trochę szkoda, bo niektóre aspekty nadal są aktualne.
Klęska urodzaju
Każdy, kto chociaż trochę liznął dziejów gospodarczych Polski albo żyje z ziemi, wie, nasze rolnictwo, nie licząc XVI w., niemal zawsze cienko przędło. Grójeckie sadownictwo, stanowiące całkiem nową branżę, tak naprawdę rozkwitło dopiero po II wojnie światowej, od razu stając się przedmiotem mitologizacji (milionerzy), podczas gdy rzeczywistość nie zawsze wyglądała różowo. Wacław Przytocki,
zastępca przewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Grójcu, nie wymyśliłby Dni Kwitnących Jabłoni, gdyby nie klęska urodzaju 1958 r. W porównaniu z dniem dzisiejszym produkowano tyle owoców, co kot napłakał, ale możliwości przemysłu przetwórczego przedstawiały się tak mizernie, że rowy i pola pachniały zgniłkami. Potrzebowano postępu, promocji, rozbudowy rodzimych przetwórni – i właśnie przede wszystkim temu nowe święto miało służyć. Stąd w jego pierwszych programach m.in. sejmiki sadownicze, wizyty ambasadorów bratnich państw socjalistycznych, do których moglibyśmy potencjalnie eksportować jabłka.
Efektem podjętych wtedy działań była m.in. budowa przetwórni w Tarczynie, zwiększenie się eksportu do ZSRR itd.
Mogielnica dla Grójca
Rodzime święto zarazem pełniło funkcje kulturotwórcze i społeczne, jednocząc mieszkańców powiatu grójeckiego, dostarczając im rozrywki, umożliwiając samorealizację w różnych dziedzinach kultury. Owszem, importowano gwiazdy polskiej estrady (za znacznie mniejszą kasę niż dzisiejsze gwiazdy disco polo), ale także osobiście występowano na scenie, recytowano, śpiewano i tańczono, choćby legendarnego „Poloneza grójeckiego”, malowano, fotografowano, pisano wiersze, z napięciem i dumą oglądano występy dzieci i wnucząt. Wspomniany polonez, co ciekawe, zrodził się w Mogielnicy. Dziś, gdy Mogielnica ma Wiosnę Mogielnicką, Warka – Święto Warki, Błędów – Piknik w Błędowskich Sadach, Chynów – Dni Chynowa, Jasieniec – Piknik Rodzinny „Spotkajmy się nad stawami”, Pniewy – Noc Świętojańską, coś takiego wydaje się niemożliwe. Gdyby teraz komuś w jednej z tych miejscowości przyszło na myśl
napisać wiersz okolicznościowy na imprezę w Grójcu, poczytano by mu to co najmniej za zdradę narodową. A wtedy, w dobie PRL, ŚKJ było monopolistą,, z którym dość powszechnie w naszym powiecie się utożsamiano. Ba, aspirowało do rangi wydarzenia kulturalnego rangi nie tylko Mazowsza, ale i kraju, o czym świadczy choćby wyrosły z niego Ogólnopolski Konkurs Poetycki o „Laur Jabłoni”. Jest co wspominać Z początku poszczególne edycje ŚKJ organizowano w Potyczy, Grójcu, Mogielnicy i Warce, a w końcu stałym miejscem obchodów stał się Grójec, a szczególnie stadion Zespołu Szkół Zawodowych, na którym etatowo aranżowano
wielki finał. To miejsce, chociaż teraz wygląda jak wygląda, dobrze kojarzy się m.in. Małgorzacie Bonder i innym grójczanom.
- Gdzie ja tam z chorą nogę zawlokę się do Kobylina? – pyta retorycznie. – Nigdy nie zapomnę finałów na stadionie ZSZ. Tam powinniśmy świętować Jabłonkę – podkreśla z nostalgią. – Pod warunkiem stworzenia osobnej strefy dla piwoszy – dodaje Ula Zielińska, pamiętająca koncerty Maanamu czy Czerwonych Gitar, ale także widzów mających kłopoty z utrzymaniem równowagi, czyli tzw. samoloty.
Przywrócić misję
ŚKJ nie musi być tylko pretekstem do wspominania lat młodości, pasmem koncertów albo festynem (vel igrzyskami dla ludu), po którym pozostaje kac. Dlaczegóżby nie przywrócić mu pierwotnej misji? Relacji polsko- rosyjskich pewnie sami nie naprawimy, ale przecież można by zapraszać na „Jabłonkę” ambasadorów państw, do których próbujemy wysyłać nasze idaredy i goldeny, np. Chin i
Egiptu. Tarczyn znajduje się w posiadaniu zagranicznej spółki – ceny jabłek przemysłowych do końca świata ma dyktować obcy kapitał? Lobbujmy za budową państwowej przetwórni owoców! Taki zakład, wzniesiony pod Grójcem, mógłby poprawić sytuację sadowników (w zeszłym sezonie z powodu nieopłacalności znaczną część owoców pozostawili na drzewach), a także dać pracę wielu autochtonom.
Wytropić muzeum
Trzeba coś z tym sadownictwem zrobić, zanim zostanie ono już tylko przedmiotem zainteresowania muzealników. A propos muzeum, to i tutaj ŚKJ wciąż może być inspirujące. W trawie piszczy, że w Grójcu w najbliższym pięcioleciu ma powstać muzeum
regionalne. Sugerowane są już nawet lokalizacje. A przecież Grójec ma już taką placówkę, zrodzoną ze ŚKJ, z inicjatywy śp. Józefa Cieślaka z Mieczysławówki, sadownika-humanisty. Muzeum Techniki Ogrodniczej – mówi wam to coś? Wystarczy je tylko odnaleźć, odnowić i ubogacić. Podpowiadamy: ostatni raz widziano je w połowie lat 90. XX w. w Domu Ogrodnika przy ulicy Mogielnickiej.
Remigiusz Matyjas