Twoja choinka? Zielone drzewko, na które z utęsknieniem czekałeś cały rok, myśląc, co za prezent przyniesie tym razem św. Mikołaj, a jednocześnie papierek lakmusowy epoki, na którą przypadło dzieciństwo.
Św. Mikołaj, fachura nie do upilnowania, choć zazwyczaj grubawy, do domu zwykle dostawał się kominem, gdy spałeś, żeby zostawić czekoladę, kilka pomarańczy, książkę, a niekiedy nawet miniaturkę pianina albo samolocik na baterię. Za to na choince szkolnej zjawiał się już w całym swoim majestacie, taszcząc na plecach wór z podarkami i malując rumieńce na dziecięcych buziach. Wtedy wydawało ci się, że tak musiało być od początku świata. Adam i Ewa, jako uczniowie podstawówki, na pierwszy choinkowy prezent dostali niezawodnie jabłko.
Przyznaj się, brachu, że w zasadzie nie odróżniałeś św. Mikołaja od Dziadka Mroza. Bociek niedowiarek przelatywał na twoim domem gdzieś na przełomie epoki Gomułki i Gierka, więc nie doświadczyłeś już ani powojennej biedy, ani klasycznego kultu Józefa Stalina. Tak się zresztą złożyło, że przywódca światowego socjalizmu przyszedł na świat w dniu 18 grudnia, a więc tuż przed katolickimi świętami Bożego Narodzenia. Nie dziwi zatem, że w latach kultu jednostki grudniowe apele szkolne dedykowano rocznicy narodzin Stalina, nie zaś Jezusa Chrystusa.A niedługo po 15 grudnia 1948 r., gdy na kongresie zjednoczeniowym utworzono PZPR, grzebiąc resztki pluralizmu politycznego, w polskich szkołach skończyła się zwyczajna choinka szkolna, tzn. impreza bożonarodzeniowa, z kolędami, św. Mikołajem i prezentami – wtedy jeszcze bardzo skromnymi, wykonywanymi najczęściej przez samych uczniów. W grudniu 1949 r. św. Mikołaj, widać, gdzieś się zawieruszył albo przepił szmaciane miśki, bo pani nauczycielka, posłuszna odgórnym dyrektywom, oświadczyła, że choinka szkolna odbędzie się w styczniu następnego roku, a przyjedzie na nią Dziadek Mróz.
- Koniec z kolędami. Będziemy śpiewać pieśni internacjonalistyczne – poinformowała.
Tata w szkole załapał się jeszcze na św. Mikołaja, ale mama – oficjalnie – miała do czynienia już tylko z Dziadkiem Mrozem, przybyszem z ZSRR, którego w jej domu rodzinnym uporczywie zwano
św. Mikołajem.
Cóż, ofiaro peerelowskiego dualizmu światopoglądowego, uczęszczanie na lekcje religii – odprawiane w czasach Gierka poza szkołą – nie przeszkadzało ci w śledzeniu z zapartym tchem na telewizyjnym ekranie, na Jedynce lub Dwójce, przygód Dziadka Mroza, rzecz jasna produkcji radzieckiej. Nie wymyślaj ex post, jak to nieraz czynią nasi jasnowidzący politycy, iż robiłeś to świadomie, by poznać oblicze ideologiczne wroga. Po prostu, daleki od pasjonowania się propagandowymi niuansami, kochałeś Dziadka Mroza nie mniej niż św. Mikołaja, traktując obu jako jedną postać, wręcz swojego najlepszego przyjaciela.
Nie miał żadnego znaczenia fakt, kto go stworzył albo zaadaptował do swoich potrzeb, do jakiej ideologii, kultury czy tradycji należał, jak się nazywał (kłania się także holenderski Sinterklaas). Najistotniejsze, że był. Rozbudzał wyobraźnię, czytał listy, pomagał spełniać marzenia, nie mylił adresów. A gdy przy pomocy zimnego ognia podpaliłeś choinkę, od której zajęły się firanki i politurowane drewniane łóżko, bez wahania ściągnął z siebie lodowaty kożuch i zdławił nim pożar. Któż inny mógłby tak zrobić? Tylko on.
Ta sama historia powtarza się w każdym pokoleniu, nawet dziś, w epoce niezliczonych św. Mikołajów, którzy już na kilka miesięcy przed Bożym Narodzeniem buszują we wszystkich stacjach telewizyjnych, zapraszając Polaków do sklepów na świąteczne zakupy. Niestety, wiara w św. Mikołaja podlega weryfikacji już za życia. Dlatego w końcu odkrywamy – przypłacając to drżeniem serca albo wysoką gorączką – największą mistyfikację dzieciństwa: św. Mikołaja nie ma. Czy w ogóle na tym świecie jest coś prawdziwego?
Remigiusz Matyjas