piątek, 29 marzec 2024
Głuchowskie rozmowy z Augustem Wolffem

W Głuchowie już nikt go nie wspomina, ani ludzie, ani rzeka Jeziorka, w której lustrze się przeglądał. A kiedyś przecież tu mieszkał, mówił szybko jak katarynka, chodził prawie tak samo prędko jak wtedy, gdy po warszawskim bruku sunął do pacjenta, bez względu na to, czy był on bogaczem, czy biedakiem. Doktor August Ferdynand Wolff, jeden z najwybitniejszych lekarzy polskich przełomu XVIII i XIX w., właśnie w Głuchowie, w swoich dobrach, odpoczywał po pracowitym życiu, robiąc bilans sukcesów i porażek.

Nieraz wspominał rodziców oraz Leszno, miasto w Wielkopolsce, gdzie 30 maja 1768 r. przyszedł na świat.

Żydowskie korzenie
Wolffowie to jedna z wielu rodzin żydowskich, które odcięły się od swoich korzeni, wtapiając się w polskie społeczeństwo i współtworząc historię naszej ojczyzny. Ojciec Augusta, Abraham Emmanuel Wolff, lekarz żydowski w Pradze Czeskiej, ściągnięty do Leszna przez księcia Sułkowskiego, został generalnym sztabsmedykiem wojsk polskich w czasach króla Augusta III Sasa. Napisany i opublikowany przez niego, na własny koszt, „Traktacik o powietrzu morowym dla ludu polskiego” (Leszno 1756) stanowi wyraz utożsamiania się z krajem, w którym mieszkał wprawdzie dopiero dwanaście lat, lecz doznał już tylu dobrodziejstw. Do tego stopnia identyfikował się z Polską, był „przerażony” nieszczęśliwym losem Rzeczypospolitej oraz jej obywateli, w większości pozbawionych dostępu do lekarzy i cyrulików, iż popełnił dzieło, instruujące, jak „zapobiec można” zarazie oraz „których środków ci zażywać powinni, którzy nią już są zarażeni”. Przyjął wyznanie augsbursko-reformowane w Głogowie na Śląsku i ożenił się z Justyną Elżbietą Klose, wdową, siostrą pastora kalwińskiego.

Berlin i Getynga
Syn Abrahama Emanuela i Justyny Elżbiety Wolffów, mając osiemnaście lat, rozpoczął studia prawnicze w Królewcu, by niedługo potem przenieść się na medycynę do Berlina i ostatecznie ukończyć ją w Getyndze. Wspominając w czasie głuchowskich spacerów minione lata, miał wrażenie, jakby dosłownie wczoraj stał przed nim sam August Gotlieb Richter, chirurg, autor dzieła o leczeniu ran. Pod jego kierunkiem w 1790 r. popełnił rozprawę naukową, uzyskując tytuł doktora medycyny i chirurgii.
– O czym pisałeś w doktoracie? – spytał towarzysz głuchowskich spacerów, Ernest Kelbass z Grójca, na co dzień używający drugiego imienia: Wilhelm, chirurg powiatu czerskiego.
– M.in. o leczeniu kiły rtęcią, działaniu fosforu i wściekliźnie – odpowiedział dziedzic Głuchowa. – Pracę zadedykowałem królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu…. – westchnął, spowalniając mowę i spacer.

Początki kariery
Obradował pamiętny Sejm Wielki, gdy August Wolff, praktykujący w rodzinnym Lesznie, otrzymał propozycję objęcia posady lekarza domowego miecznika koronnego Franciszka Ksawerego Grocholskiego, będącego blisko przy królu, uczestnika tegoż sejmu, jednakże przeciwnika reform.
– Pospieszyłem za nim do jego dóbr na Wołyniu. Wiosną 1792 r. ożeniłem się z Beatą Barbarą Michler, matką moich synów: Karola Gustawa i Maurycego. Wkrótce potem mój pan umarł. No to przeniosłem się do Warszawy – ciągnął opowieść, wcale się nie chwaląc, że do razu uzyskał opinię dobrego lekarza, wrażliwego na krzywdę społeczną.

Rok 1794
– W 1794 r. wybuchła insurekcja kościuszkowska – zauważył Kelbass.
– Na nic nie czekając, zgłosiłem się do Rady Najwyższej Narodowej, która zleciła mi urządzenie szpitala dla rannych żołnierzy – zapalił się doktor.
Zorganizował w Warszawie dwa szpitale, a następnie powołany został na członka Deputacji Lazaretowej odpowiedzialnej za całokształt spraw związanych z wojskową służbą zdrowia.
– Ciągle mam przed oczami naszych biednych żołnierzy, Wilhelmie. Leżeli w polu, ranni, zakrwawieni, zabłoceni, czekając, aż zdarzy się cud, czyli nadjedzie jakiś wóz, który zabierze ich do rogatek, gdzie może ktoś zatamuje upływ krwi. W lazarecie czekał na nich siennik wypchany prostą słomą – relacjonował, nie ukrywając łez, chociaż jako lekarz nawykł do okropnych widoków.

Pod Prusakami i Francuzami
Zryw narodowy zakończył się klęską i trzecim rozbiorem, w wyniku którego Warszawa znalazła się pod rządami pruskimi. Zaborcy docenili kompetencje Augusta Wolffa, powierzając mu urząd lekarza naczelnego miasta Warszawy oraz mianując go pierwszym radcą lekarskim przy regencji warszawskiej.
– A już pod koniec listopada 1806 r. witałem w Warszawie wojska francuskie, co oznaczało kolejne wyzwania, a przede wszystkim konieczność utworzenia sieci lazaretów – kontynuował opowieść doktor, który w czasach Księstwa Warszawskiego najpierw został nadwornym lekarzem prezesa Izby Edukacyjnej Stanisława Kostki Potockiego, a następnie prezesem Rady Ogólnej Lekarskiej, organizującej edukację medyczną w Warszawie.
W biednym kraju było dużo żołnierzy i jak na lekarstwo medyków.
– W 1809 r., chyba we wrześniu, uzyskaliśmy zgodę na powołanie Akademii Lekarskiej, w której powierzono mi stanowisko profesora terapii generalnej, szczegółowej i kliniki. Wystartowaliśmy jakoś w listopadzie tego roku, a uroczyste otwarcie odbyło się 7 czerwca 1810 r. – relacjonował Wolff, który wtedy wygłosił przemówienie inauguracyjne. – Wykładaliśmy w języku polskim, nie pobierając za pracę żadnych honorariów – zaznaczył.

Kołtun
Od 7 marca 1810 r. prezesował w Radzie Lekarskiej podległej Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, a pełniącej funkcję Naczelnej Komisji Egzaminacyjnej dla osób trudniących się leczeniem na terenie Księstwa Warszawskiego. Naoglądał się wówczas rzeczy przygnębiających. Wnioskami z obserwacji dzielił się ze środowiskiem lekarskim, wygłaszając referaty na posiedzeniach Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie.
– Wyraziłem pogląd, że sztuką lekarską powinni zajmować się profesjonaliści, zdobywający wiedzę z pism, a jeszcze bardziej z praktyki nabytej przy łóżku chorego, nie zaś amatorzy, nawet oczytani w popularnej literaturze medycznej, o różnego rodzaju szarlatanach nie wspominając. Postawiłem tezę, że kołtun, przypisywany Polakom, nie jest chorobą, a jedynie następstwem niechlujstwa występującym pod każdą szerokością geograficzną, zwyczajnym przesądem – wspominał doktor Wolff, który głosząc ten pogląd w XVII ub XVIII w. mógłby zostać oskarżony niemal o herezję.
– Niestety, wielu ludzi wciąż święcie wierzy, że obcięcie kołtuna może spowodować niechybną śmierć – stwierdził Kelbass, rozkładając bezradnie ręce.
– Jest to wymownym świadectwem kultury sanitarnej naszego narodu – podkreślił pan na Głuchowie.
– W Grójcu nie sposób oddychać świeżym powietrzem, wszędzie rynsztoki, jedyne źródło czystej wody jest na Stokach, ludzie rzadko się kąpią, zwłaszcza od kiedy Szwedzi spalili łaźnię – wtórował gospodarzowi cyrulik, obserwujący grójeckie realia gdzieś od roku 1810.

W wirze prac
A tymczasem wraz z Napoleonem upadło Księstwo, a nastało Królestwo Kongresowe z cesarzem Rosji jako królem Polski.
– Nadal robiłem swoje, jako profesor Terapii i Kliniki na Akademii Lekarskiej, prezes Rady Ogólnej Lekarskiej, członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk i Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego. To ostatnie zresztą sam utworzyłem i osobiście mu prezesowałem – wyliczał doktor, przyznając się, że, wobec słabej aktywności kolegów medyków, zmuszony był zapełniać posiedzenia towarzystwa własnymi odczytami na różne tematy, począwszy od chorób serca, skończywszy zaś na rysie historycznym sztuki lekarskiej w Polsce.

Podręcznik
– Chyba w 1817 r. Akademię Lekarską przyszyto do nowo utworzonego Królewskiego Uniwersytetu Warszawskiego jako Wydział Lekarski? – usiłował sobie przypomnieć Wilhelm Kelbass.
– W samej rzeczy. Wykładem na uczelni, chociaż już niedługo. Dlaczego? Może kiedyś ci opowiem. Mój największy sukces? Napisałem i wydałem własnym sumptem, w dwóch tomach, podręcznik dla studentów oraz lekarzy cywilnych i wojskowych znających tylko język polski – przyznał, po namyśle, absolwent Getyngi.
– Uczyniłeś tak samo jako twój ojciec, przyjacielu, tylko twoje księgi o wiele sławniejsze. „Rys sztuki leczenia czyli terapia ogólna i szczególna”, nieoceniona rzecz dla każdego medyka, mam ją i często do niej zaglądam, znając na pamięć każdy rozdział – pochwalił się pan Wilhelm.
– Kiedy ukazał się tom pierwszy? – zażartował autor podręcznika.
– Wyszedł w roku 1816, obejmując terapię ogólną i główne formy chorób gorączkowych, zadedykowany hrabiemu Tadeuszowi Mostowskiemu, ministrowi spraw wewnętrznych – odparł jednym tchem cyrulik.

Pijawki
Wolff ni stąd, ni zowąd zachmurzył się. Wrócił bowiem myślami do stycznia 1826 r., kiedy to zasłabł ksiądz minister Stanisław Staszic, znany m.in. z tego, iż nie nosił sutanny i nie odprawiał mszy świętej. Na ratunek wezwano właśnie jego oraz niesamowitego Jakuba Fryderyka Hoffmana, lekarza, z pochodzenia Niemca, z wyboru Polaka, który notabene zaprojektował łódź podwodną.
– Uznaliśmy, że księdza ministra trawi apopleksja nerwowa. Posłałem po felczera. Dostarczone przez niego pijawki przystawiliśmy pacjentowi za uszami, aby odciągnąć krew z głowy. Z początku wydawało się, że stan chorego uległ poprawie, ale zarazem potem wyzionął on ducha – przyznał doktor, wciąż nie mogący sobie podarować tamtego niepowodzenia.

Radości i smutki
Tak to płynęły ostatnie lata Augustowi Wolffowi, notabene od roku 1820 szlachcicowi, mającemu prawo dziedziczne pieczętowania się herbem Postęp, a od roku 1828 kawalerowi Orderu św. Stanisława klasy II z gwiazdą. W Głuchowie żyło mu się spokojniej niż w domu pod numerem 602 przy ulicy Bielańskiej w Warszawie, chociaż radości mieszały się ze smutkami. 3 marca 1830 r. pojechał do Grójca na ślub córki towarzysza głuchowskich spacerów, Ludwiki Kelbass. 29 listopada 1830 r. wybuchło powstanie, w którym wziął udział jego syn, Maurycy Wolff. 3 listopada 1831 r. w Głuchowie zmarła Beata Barbara Wolff. Doktor został wdowcem, jednakże niespełna dwa lata później poślubił Fryderykę Mariannę Hennig. W maju 1837 r. Jan Hildebrandt, aptekarz z Grójca, przywiózł do Głuchowa wiadomość o śmierci Wilhelma Kelbassa.
– Kto? Kto nie żyje? – dopytywał doktor, tracący na starość coraz bardziej słuch.

Jubileusz
8 lipca 1840 r. do Głuchowa przybyli lekarze z Warszawy na czele z doktorem Franciszkiem Brandtem, ówczesnym prezesem Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego.
– Jesteśmy tutaj, aby oddać ci hołd w pięćdziesięciolecie twojej działalności – rozpoczął laudację Brandt, po której wręczył wzruszonemu przyjacielowi kopię dyplomu nadanego mu w 1790 r. na Wydziale Lekarskim w Getyndze oraz zapowiedział wybicie pamiątkowego medalu.
Z uroczystości 50-lecia odprawionej 28 lutego 1841 r. w Warszawie August Wolff przywiózł do Głuchowa złotą, wysadzaną brylantami tabakierkę z popiersiem cara Mikołaja I oraz złoty medal, mający na środku awersu płaskorzeźbę przedstawiającą głowę jubilata, a na rewersie łaciński tekst, pięknie podsumowujący jego owocne życie.

Koniec
6 kwietnia 1846 r., o godzinie piątej rano, serce siedemdziesięcioośmioletniego doktora przestało bić. Posmutniała nie tylko najbliższa rodzina, ale także Piotr Bogusławski, sołtys Głuchowa, gospodarz Józef Wrona i inni mieszkańcy tej wsi, którym zmarły niósł bezinteresownie pomoc medyczną. Będąc wyznawcą innej wiary niż oni, katolicy, nie spoczął na cmentarzu rzymskokatolickim w Worowie, tylko na cmentarzu ewangelicko-reformowanym w Warszawie. Do dziś stoi tam jego grób.
Remigiusz Matyjas